Potrzebuję pism warszawskich: „Nowej Kultury”, „Twórczości”, „Myśli Filozoficznej”.
[...] Bez tego kontaktu z krajem nie mogę funkcjonować. Potrzeba mi też elementarza dla Antka.
Bons, 14 września
Czesław Miłosz, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1963, Warszawa 2008, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
[…] młodzi są od pewnego czasu namawiani do wydawania w kraju i robi to J[erzy] Zawieyski. Wiem tylko tyle, że bardzo na ten temat dyskutują i nie są jeszcze zdecydowani. Osobiście namawiam ich na odłożenie ostatecznej decyzji do jesieni i przypuszczam, że to zrobią. Idzie mi o zwłokę z dwóch względów: przede wszystkim trzeba będzie zastanowić się i zdecydować, jakie zająć stanowisko co do druku w kraju. W moich warunkach przedyskutowanie tak ważnego problemu ze współpracownikami rozsianymi po świecie wymaga sporo czasu. Poza tym mam nadzieję, że do jesieni wyjaśnię swoje realne możliwości wydawnicze. W tej chwili moja sytuacja wydawnicza jest nie tyle „heroiczna”, co katastrofalna, gdyż musiałem zdecydować się na wydanie kilku pozycji, które uważam za niezmiernie ważne ze względów politycznych. Jak Pan jednak wie, zapewne nie idzie tylko o paru młodych poetów z Londynu. Dziś można mówić o lawinie wśród pisarzy emigracyjnych, zarówno jeśli idzie o drukowanie w kraju, jak i „wizytowanie” kraju. Wypadki poznańskie, jeśli nie pociągną zaostrzenia kursu wstrzymają ten proces tylko na chwilę. Dla każdego, kto chciał patrzeć trzeźwo, ten proces był do przewidzenia z chwilą nastania „odwilży”. Mało kto z pisarzy oprze się pokusie wydania książki i znalezienia masowego czytelnika. Talent nie zawsze idzie z charakterem. Nie potrzebuję też podkreślać, że przy specjalnej roli pisarza w Polsce załamania na tym odcinku będą bardziej groźne niż załamania polityków. W miarę moich bardzo niewielkich możliwości starałem się już od przeszło roku alarmować i wysuwałem środki zaradcze. Nic z tego nie wyszło. Dziś – obawiam się – jest już szereg faktów, których odrobić nie będzie można. Jest już za późno.
Paryż, 7 lipca
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
Sytuacja jest naprawdę bardzo groźna. […]
[…] wizyty i wycieczki do kraju z terenu Francji, Anglii, a ost[atnio] ze Stanów Zjednoczonych dają […] rezultaty. Widziałem szereg ludzi po takich wycieczkach i mam szereg relacji od swoich współpracowników. Ludzie wracają sentymentalnie zadowoleni, czy zachwyceni nawet. Ma się rozumieć nie zamierzają wracać do kraju i rezygnować z dobrobytu, który tu sobie zdobyli. Ale gotowi są, jeśli sytuacja się nie zmieni, w przyszłym roku znów pojechać do kraju na urlop. Ci ludzie są rozbrojeni. Myślę , że o to przede wszystkim reżymowi chodzi. Nie zależy im na powrocie – idzie im, by zamienić emigrację polityczną na emigrację zarobkową, Ew. opozycję typu Frontu Morges. Do tego zmierza ofensywa, skierowana na literatów i artystów […]. Boję się, że w obecnym stanie rzeczy nie jesteśmy w stanie temu procesowi zapobiec. […] Poza momentem materialnym, który odgrywa też wielką rolę, jest ambicja pisarza, głód czytelnika, niemożność wydania posiadanych rękopisów, brak rezonansu w prasie emigracyjnej etc. Próby wyjścia, które Pan szkicuje, nie bardzo trafiają mnie do przekonania. Przede wszystkim „socjalizacja” utworów literackich emigracyjnych wydaje mi się nie tylko niemożliwa do przeprowadzenia, ale szkodliwa. Jest to nie tylko podtrzymywanie żelaznej kurtyny, ale oddanie inicjatywy całkowicie w ręce reżymu. Dziś, chcąc wydać utwór pisarza emigracyjnego, reżym musi się liczyć z konwencją berneńską, samym pisarzem etc. Z chwilą przeprowadzenia takiej uchwały ma kompletnie wolną rękę w najbardziej tendencyjnych wyborach, przedrukach.
Sprawa debitu – pomijając, że jest nierealna nie rozwiązuje niczego. Jest tylko – dla mnie przynajmniej – dodatkowym obciążeniem. Jeśli dojdzie do skutku przedruk Translantyku Gombrowicza w kraju (a są pertraktacje) i jeśli reżym wypuści wydanie emigracyjne, to ma się rozumieć na to pójdę, ale pieniędzy nie będę chciał wziąć w dewizach. Będę więc musiał dopłacić autorowi jego procent z własnej kieszeni. Z własnej, gdyż książka jest dotąd deficytowa.
Wysyłanie masowe książek do kraju jest zagadnieniem niezmiernie ważnym. Zresztą, nie tylko emigracyjnych, ale w ogóle zachodnich. Tylko, że to też w niczym nie załatwia sytuacji literatów emigracyjnych. Znów jest sprawa wydania tej książki.
Nie ma innego rozwiązania, jak stworzenie dużego domu wydawniczego, który by dał możność egzystencji i twórczości pisarzom emigracyjnym. Nie tylko – wydając ich oryginalne utwory, ale wydając tłumaczenia, antologie etc. Wtedy można być zabezpieczonym. Jeśli mam możność wydawania książek, to mam umowę z autorem (tak, jak jest to przyjęte na Zachodzie), że mam prawa autorskie w swoim ręku nie tylko na daną książkę, ale również opcję na jego następne książki. Wtedy reżym, jeśli chce coś robić musi przyjść do mnie, a nie indywidualnie kusić poszczególnego pisarza. Dopóki jednak takich możliwości nie ma – praktycznie nie mam i nie mogę mieć pisarza w ręku. Byłoby to zwykłym nadużyciem, gdyż naszą rolą jest przede wszystkim pisarzowi pomóc i nim się opiekować, a nie być jego policjantem. Ludzie są ludźmi. Pisarz na emigracji jest w ciężkiej sytuacji i nie można zbyt wiele od niego wymagać. […]
Reasumując, jedynym wyjściem jest cos w rodzaju domu wydawn[iczego] im. Czechowa. Innego rozwiązania nie ma.
Paryż, 31 sierpnia
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
Od 1945 r. p. Giedroyc wydaje co miesiąc bez przerwy czasopismo rozmiarów książki. Ponadto opublikował 53 książki bez jakiegokolwiek wsparcia finansowego. Niektóre z nich, jak na przykład Zniewolony umysł Cz. Miłosza, uzyskały międzynarodowy rozgłos; inne – np. wspomnienia Korbońskiego albo powieści Straszewicza stały się bestsellerami na polskim rynku i były przemycane w dużych ilościach do Polski. Co więcej – „Kulturze” udało się przebić żelazną kurtynę i wyrobić sobie wysoką opinię wśród polskiej inteligencji. To pod presją polskich pisarzy obecny reżym musiał znieść zakaz kolportażu „Kultury” w Polsce. Jest ona obecnie jedyną publikacją emigracyjną, jaką można wysyłać do Polski bez ryzyka konfiskaty. Wiem również, że siedziba „Kultury” pod Paryżem (Maisons Laffitte) stała się prawdziwą mekką polskich intelektualistów, odwiedzających Francję. W ten sposób „Kultura” jest swego rodzaju oknem na Polskę i nie ma wątpliwości, że w wyniku wysiłków oraz inicjatywy jej redaktora odgrywa ważną rolę w wymianie kulturalnej między Zachodem a moim krajem.
Jak zasugerowałem Panu w naszej rozmowie – sądzę, że istnieją trzy sposoby wspierania „Kultury” i jej działalności:
1. Pomaganie p. Giedroyciowi w wysyłaniu większej ilości egzemplarzy czasopisma do Polski.
2. Wspomaganie p. Giedroycia w spełnianiu licznych próśb gości z Polski oraz czytelników jego czasopisma w Polsce o zaopatrywanie ich w zachodnie książki naukowe i literackie.
3. Pomaganie p. Giedroyciowi w realizacji jego planu wydawniczego, który poza trzema rękopisami, wymienionymi przez niego w jego liście do Pana, obejmuje 15 innych rękopisów, które mógłby opublikować w 1957 r., gdyby posiadał wystarczające środki finansowe.
Jestem przekonany, że p. Giedroyc zawdzięcza swój wysoki prestiż w Polsce reputacji „Kultury” jako całkowicie niezależnego czasopisma. Okazuje on w tej sprawie szczególną wrażliwość. Wszelkie pozory, że stał się „amerykańskim agentem” osłabiłyby jego oddziaływanie na czytelników.
Monachium, 19 stycznia
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952 – 1998, wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
Pragnąc przyjść z pomocą – w miarę naszych możliwości – repatriantom ze Wschodu, Redakcja „Kultury” ofiarowuje niżej podane ilości swoich wydawnictw książkowych, proponując by Ogólnopolski Komitet Pomocy – może w porozumieniu z Zarządem Związku Literatów – zorganizował sprzedaż publiczną, a osiągnięte sumy zużytkował na pomoc repatriantom. Formę sprzedaży i ustalenie cen w złotych na poszczególne książki zostawiamy do uznania Komitetu, sugerując ze swej strony zorganizowanie wenty czy kiermaszu. Tego rodzaju forma sprzedaży książek, na określony cel, jest bardzo popularna we Francji i w takich wypadkach sprzedawcami są znani artyści teatralni i filmowi.
Proponujemy tytuły, które chyba nie powinny wzbudzać zastrzeżeń politycznych, tym bardziej że w większości są to książki, które krajowe domy wydawnicze chciałyby ponownie wydać w Polsce.
Paryż, 9 marca
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
W tej chwili sprawą najważniejszą jest zorganizowanie pomocy repatriantom ze Wschodu. Jest to zagadnienie bardzo złożone. Przede wszystkim pomoc emigracji – choćby była najofiarniejsza, a nią nie jest – byłaby niewystarczajaca. Poza tym jest zjawiskiem niepokojącym szowinizm, jaki wywołuje akcja repatriacyjna. Niewątpliwie wśród repatriantów jest bardzo poważny odsetek Żydów, Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, a nawet Rosjan, którzy korzystają z okazji wyrwania się ze Zw. Sowieckiego. Niewątpliwie uzasadnieniem tego wybuchu szowinizmu jest katastrofalna sytuacja materialna kraju, który nie może sobie dać rady nawet z urządzeniem rdzennych Polaków – repatriantów. Niemniej fakt, że wśród repatriantów są nie tylko Polacy, jest dużym atutem politycznym i propagandowym, nie tylko w chwili bieżącej, ale przede wszystkim pod kątem widzenia dalszej przyszłości. Otoczenie repatriantów różnej narodowości troskliwą opieką może bardzo się przyczynić do normalizacji stosunków polsko-litewskich etc. W chwili obecnej będzie to też wielkim posunięciem propagandowym antysowieckim. Repatrianci według mojej wiadomości, po powrocie do Polski, utrzymują żywy kontakt z rodzinami, znajomymi itd., którzy pozostali na miejscu. Jest to zjawisko tak nagminne, że nawet jeńcy niemieccy, którzy wrócili, otrzymują dość masowo korespondencje ze Zw. Sowieckiego, a nawet z łagrów.
Paryż, 14 marca
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952 – 1998, wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
Szanowny Panie,
[…]
Propozycję pierwszą, tyczącą przesyłania nam „Kultury” i wydawnictw książkowych z „Kulturą” związanych – przyjmujemy oczywiście z radością i głęboką wdzięcznością. „Kultura”, zdobywana z wielkim trudem i pewnym nawet ryzykiem – była w okresie stalinizmu dla większości z nas pismem, które otwierało nam okno na inny świat. Koledzy, mający dostęp do nielicznych egzemplarzy, przysyłanych uprzywilejowanym instytucjom państwowym – „wypożyczali” je sobie na jedną noc, co celniejsze artykuły i utwory przepisywano na maszynie, filmowano itd. (Światło „dzienne” znam z fotokopii, „Umysł zniewolony” z mikrofilmu). Teraz o „Kulturę” łatwiej, ale jednak nadal cenzura konfiskuje egzemplarze, przysyłane poza urzędowym rozdzielnikiem. Między innymi znajomi z Paryża zaprenumerowali „Kulturę” dla mnie, bodajże na adres Państwowego Instytutu Wydawniczego. Żaden egzemplarz nie dotarł. Nie próbowałem u Was reklamować, bo to by nie pomogło. Dlatego propozycję pańską przyjmuję z wdzięcznością, ale i ze sceptycyzmem.
[…]
Co do propozycji drugiej, zasadniczej, stanowisko Klubu w tej sprawie jest raczej pozytywne, z tym że propozycja jest zbyt ogólnikowa, by mogła nam dać ogólne wyobrażenie o tym, jakby się współpraca w praktyce mogła układać. Chcielibyśmy znać możliwie dokładnie zamiary i postulaty „Kultury” w tej sprawie, tym bardziej że jest to sprawa wciąż jeszcze drażliwa. Kluby inteligenckie i robotnicze znajdują się wciąż pod obstrzałem elementów konserwatywnych, z nieufnością też patrzą na nas czynniki urzędowe, szczerze związane z nowym, centrowym kursem. W związku z tym, jeśliby proponowana przez Was współpraca wchodziła na tereny „cenzuralne” niebezpieczne – mogłoby to być może, stać się nawet sygnałem likwidacji ruchu klubowego. Oczywiście, przede wszystkim musimy się o to martwić my sami, ale dlatego właśnie chcemy znać dokładnie Wasze plany ułożenia tych spraw.
Uprzejmie proszę, o jak najszybsze pokwitowanie odbioru obydwóch listów, choćby przed wysłaniem zasadniczej odpowiedzi.
Łączę wyrazy szacunku i przyjaźni. Prezes Klubu Krzywego Koła
Warszawa, 8 kwietnia
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
W południe u Giedroycia w Maisons-Laffitte. Długa rozmowa wyjaśniająca, dlaczego nie można było zrealizować pomysłów Giedroycia. Mówiliśmy wiele o sytuacji w kraju i o sytuacji świata. Giedroyc mimo żywego stosunku do spraw Polski, nie rozróżnia jednak tego, co można w Polsce zrobić, czego nie. Ma on genialne pomysły, niestety w jakiś sposób są one abstrakcyjne. Wzrusza mnie jego pasja, by Polsce gospodarczo pomóc.
Maisons-Laffitte pod Paryżem, 2 maja
Jerzy Zawieyski, Dzienniki, Warszawa 2010.
Drogi Panie,
Zainteresuje Pana zapewne informacja, że osoby powracające do Kraju, które zostały przez nas obdarowane ostatnimi numerami „Kultury” i egzemplarzami Dr. Żiwago nadesłały po powrocie okólnymi drogami następującą wiadomość:
„Zatrzymali nam na granicy „Kulturę” i Dr. Żiwago. Okazuje się, że wydawnictwa polskie, wydane za granicą, mogą być sprowadzane do Kraju tylko po uzyskaniu zgody woj. urzędu Kontroli Prasy. Mamy zamiar złożyć tam podanie…”.
Jednocześnie od osoby przybyłej przed kilku dniami z Polski (która miała okazję rozmawiać z dosyć dużą ilością ludzi, którzy do niedawna byli odbiorcami „Kultury”) dowiadujemy się, że środki mające na celu niedopuszczenie pisma do obiegu wewnątrz Kraju zostały ostatnio znacznie zaostrzone i że zdobycie egzemplarza jest coraz trudniejsze.
Monachium, 17 lipca
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
W bieżącym roku mają się odbyć w PRL wybory. Sądząc po obecnych nastrojach społeczeństwa odbędą się w nastroju apatii i rezygnacji. Zastanawiam się, czy nie warto zorganizować kampanii ze skreślaniem najbardziej skompromitowanych kandydatów, czy za oddawaniem białych kartek. Wydaje mi się, że jest wskazane podniesienie temperatury walki, i że trzeba wybierać formy demokracji, które nie narażałyby zbytnio ludzi i byłyby względnie popularne.
Rzucenie więc np. hasła bojkotowania wyborów zapewne by nie chwyciło. Jest ma się rozumieć szereg wariantów, jak np. skoncentrowanie się na kilku osobach specjalnie niepopularnych. Będę również próbował wysondować (jeśli mi się uda) wśród „aktywu” studenckiego, czy byłby klimat, by studenci np. spróbowali wysunąć swoich kandydatów, jak to miało miejsce w wyborach [19]57 r. z Tejkowskim w Krakowie. Ciekaw jestem Pana zdania w tej sprawie, tym bardziej że o skuteczności można myśleć jedynie w wypadku, gdyby radio taką akcję podjęło.
Paryż, 25 marca
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
W czasie naszych poprzednich kampanii wyborczych do Sejmu nadawaliśmy zawsze sylwetki kilkudziesięciu najgorszych kandydatów, wzywając ich do skreślania. W jednym wypadku odnieśliśmy poważny sukces. Bolesław Piasecki otrzymał we Wrocławiu tyle skreśleń, że przeszedł tylko niewielką ilością głosów.
Ten sam zabieg powtórzymy w czasie obecnej kampanii. Trudność polega oczywiście na tym, że wzywanie do skreślenia niektórych, sugeruje słuchaczom, że wszyscy pozostali są lepsi, co nie zawsze jest prawdą. Tym razem będziemy prawdopodobnie wzywali do skreśleń zarówno Gomułki, jak Moczara, by uniknąć wrażenia, iż przeciwstawiamy Moczarowi Gomułkę jako lepszą alternatywę. Namawianie do wpisywania kandydatów nie jest praktyczne ani też bezpieczne dla ludzi w ten sposób lansowanych.
Ogół ludności wyborami zupełnie się nie interesuje, a wrzucenie kartki wyborczej traktuje jako formalność niezbędną dla uniknięcia nieprzyjemnych konsekwencji – podobnie jak zapłacenie podatku.
Toteż nie przewiduję niestety, by nawet nasza kampania skreśleń dała jakieś poważne rezultaty. W każdym razie nie będą one znane szerszemu ogółowi. Pomimo tego eksperyment powtórzymy.
Monachium, 28 marca
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
Jesteśmy obaj zgodni co do tego, że społeczeństwo jest pogrążone w nastroju bierności i że w tej sytuacji należy podejmować próby przełamania apatii nawet, jeśli nie mają one zbyt wielkich szans powodzenia. O ile tym razem dobrze zrozumiałem Pański list – zdecydował się Pan na wezwanie ludzi do skreślania całej listy kandydatów (oddawanie białej kartki nie jest technicznie możliwe) – mnie zaś wydaje się bardziej celowe skreślanie – jak Pan to poprzednio określił „najbardziej skompromitowanych kandydatów”. Jest to różnica natury taktycznej warta przedyskutowania zarówno w moim własnym gronie redaktorskim, jak i między Panem a mną. Jeżeli kieruje Panem chęć jakiejś skoordynowanej wspólnej akcji, podjętej przez „Kulturę” i przez nas – chętnie z Panem na ten temat porozmawiam i myślę, że znajdą się formy współpracy nawet, jeżeli nasza taktyka w czasie kampanii wyborczej będzie odmienna.
Monachium, 10 kwietnia
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
W przyszły wtorek mamy zebranie redakcyjne, na którym przedyskutujemy dokładnie naszą taktykę w czasie kampanii przedwyborczej. Będą w niej brały udział dwie stosunkowo młode i rozgarnięte osoby z Polski. Jedno jest pewne: będziemy intensywnie agitowali na rzecz skreślania i manifestowania w ten sposób opozycji. Kilka osób z Kraju odradzało skreślanie całej listy, ponieważ w każdym okręgu wyborczym jest co najmniej kilku ludzi popularnych i uchodzących za przyzwoitych. Skreślanie musiałoby objąć np.: posłów ze „Znaku” […]. Hasło skreślania wszystkich mogłoby więc nie chwycić. Istnieją możliwości: 1. Skreślania wszystkich z wyjątkiem tych, którzy cieszą się zaufaniem społeczeństwa; 2. Skreślania najgorszych; 3. Skreślania członków partii. We wtorek zdecydujemy, co z tego należy wybrać. Sylwetki „najgorszych” zaczniemy nadawać już w najbliższym czasie. Natomiast konkretne wskazanie, jak głosować, musimy zarezerwować na ostatni tydzień – w przeciwnym razie podjęte zostaną zawczasu odpowiednie środki nacisku przeciwko tym np., którzy idą za parawan.
Monachium, 23 kwietnia
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
Droga Pani,
Przesyłam swój „testament”. [...] Jeśli idzie o sprawy, to:
[...]
Projekt opracowania w kraju materiału, który wypełniłby cały numer „Kultury”, zachowując w miarę możliwości różnorodność działów. Nie tylko polityka, ale i literatura. To musi być duży poziom. Rzeczy niedrukowane. Echa publikacji Wydarzeń marcowych i Przedwiośnia. [...] Zapoznanie się z książką Pytania i odpowiedzi wydaną ostatnio przez „Książkę i Wiedzę”. Zamierzam wydać analogiczną. [Zawierającą] wykaz pytań i problemów, które warto omówić. Możliwości [opracowania] materiałów z kraju do tej książki, czy też musi być w całości opracowana na emigracji. Pomoc w opracowywaniu przez „Kulturę” „czarnej listy” i „humoru krajowego”. Oba te działy przy pozornej błahości mają duże znaczenie. Przysyłanie ocen ludzi wyjeżdżających na emigrację z kraju. Z kim warto [współpracować], a kogo należy się wystrzegać. Opinia o Baumanie. Informacje o aresztowanych. Ich losy. Sprawa pomocy dla rodzin i samych aresztowanych. Czy Szpotański wypuszczony. Rozgrywki w partii. Atmosfera przedwyborcza. Ew[entualny] artykuł z wybiciem, nawet przesadnym, akcji bojkotowych. Ciągłe zwracanie uwagi na konieczność kontaktów i jazd do krajów bałt[yckich], Ukrainy i samej Rosji. Konieczność interesowania się tą problematyką. Sytuacja ekonomiczna (stopa życiowa). Robotnicy, nastroje. Namawianie ludzi, by szli do fabryk i próbowali coś tam robić. Jasienica — ważne, by nawiązać z nim ostrożny kontakt.
[...]
I prośba: by nie zgubić tej notatki. To mogłoby mieć niedobre skutki. Nie chcę obgadywać miłego M[acieja] K[ozłowskiego], ale on z zasady gubi papiery. Najlepsze pozdrowienia [...]
Jerzy Giedroyc [podpis nieczytelny]
19 maja
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
[Maciej] Kozłowski przyszedł wczoraj z przesłuchania na obiad i zaczął mówić, że prowadzący śledztwo zarzucił mu szpiegostwo: „No i przy tym kara dożywotniego więzienia, ew[entualnie] śmierci”. Mimo pociechy, że chyba tak źle nie będzie, Kozłowski [powiedział]: „Niestety, kładzie mnie ten list redaktora «Kultury», gdzie są dyrektywy, co mam zebrać, zrobić, i z tego się nie wykręcę. Listu tego oraz innych notatek nie mogłem zniszczyć, gdyż znajdowały się w samochodzie [...], do którego nie miałem dostępu. Gdy prowadziłem wóz, a obok mnie siedzieli pracownicy MSW — pierwszy samochód jechał z matką i kobietą zatrzymaną ze mną, a ja jechałem za nimi w kierunku Warszawy — miałem spowodować wypadek; obmyślałem różne warianty, ale w każdym z nich była niepewność: jak ja z tego wypadku wyjdę i czy będę zdolny do ew[entualnego] zabrania, zniszczenia [notatek] czy ucieczki. W tym wszystkim przeszkadzała matka, gdyż to wszystko mogłoby się dziać na jej oczach”.
30 maja
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Maciek [Kozłowski] mówi: „Na pewno zapewnili jej bezkarność, puszczą do domu — a ta sypie, na pewno odetnie się od całej grupy — skompromituje «Kulturę», Giedroycia, Wolną Europę, nas. Okazuje się, że nie poznałem się na niej, zawiodła nas, [Maria] Tworkowska na pewno złoży oświadczenie [...] mogą to wydrukować w prasie — straszna kompromitacja. Stworzą międzynarodową organizację działającą na terenie Francji, Czech, Polski; głowa mi pęka, gdy uświadomię sobie tragizm sytuacji, jaki stworzyła Tworkowska”. [...] [Kozłowski] jest zdezorientowany, co z sobą dalej robić. Podpowiadam, że Tworkowska wyjdzie na bohatera, a Maciek będzie przestępcą i [będzie] siedział dziesięć lat więzienia. Maciek przyznaje rację. Śledztwo powinno wykorzystać słabość Maćka.
13 czerwca
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
W połowie maja 1969 razem z Marią Tworkowską udałem się samochodem marki „Morris” do Jerzego Giedroycia w Maisons-Laffitte k[oło] Paryża. Celem naszego wyjazdu było omówienie z Giedroyciem, jakie książki może nam wydać dla przerzutu ich przez Czechosłowację do Polski. [...] W toku dalszej rozmowy poinformował on nas, że interesują go zagadnienia polityczne w Czechosłowacji i oczekuje od nas jakiegoś wtyku, aby wydrukować go w „Kulturze”. Szczególnie chodziło mu o aktualną sytuację polityczną. [...] Giedroyc powiedział, że opracuje dla nas notatkę z wytycznymi i prześle ją pocztą. [...] dał mi kilkaset franków francuskich i marek zachodnioniemieckich na pokrycie kosztów związanych z wyjazdem moim i Tworkowskiej do Czechosłowacji.
8 lipca
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Duże wrażenie wywarła na nim [Janie Krzysztofie Kelusie] rozmowa z nieznanym mu dotąd przedstawicielem Służby Bezpieczeństwa, którego określił jako wyjątkowo rzeczowego, inteligentnego i sympatycznego człowieka. W czasie tej rozmowy pokazano mu fotokopię listu, jaki miała z Paryża [Maria] Tworkowska. List był podpisany przez Giedroycia [...].
Powiedziano mu, że taki list może być podstawą do kwalifikacji czynu z artykułu 7 m[ałego] k[odeksu] k[arnego], z czym Kelus w rozmowie nie zgadza się. Mimo to sam list wywarł na nim wielkie wrażenie i twierdzi kategorycznie, iż nie wiedział nic o tak głębokim zaangażowaniu Tworkowskiej i aż takiej głupocie jej mocodawców z Paryża.
28 lipca
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Giedroyc otrzymał ostatnio od [Jiřího] Lederera i [Heleny] Stachovej informacje o aresztowaniach i przesłuchaniach na terenie Czechosłowacji związanych ze sprawą Kozłowskiego. W liście do Giedroycia Stachová wyraża swe oburzenie zachowaniem się Kozłowskiego w CSRS. Twierdzi, że Kozłowski naraził wiele osób na przesłuchania przez władze czeskie. Odpowiedzialnością za to obarcza Giedroycia, zarzucając mu brak rozsądku. Konsekwencją takiej sytuacji będzie według Stachovej brak chęci do jakichkolwiek kontaktów z Giedroyciem w przyszłości. W podobnym tonie utrzymany był list Lederera, który poinformował Giedroycia, by nie liczył w przyszłości na niego.
Giedroyc jest zmartwiony takim obrotem sprawy. [...] Giedroyc jest przekonany, że przygotowywany proces będzie wymierzony głównie przeciwko „Kulturze” i jego osobie. Proces spowoduje, jego zdaniem, zastraszenie osób kontaktujących się z „Kulturą”. Mimo że Giedroyc otrzymuje informacje na temat aresztowanych (np. że „Kozłowski i Tworkowska sypią”), nie orientuje się jednak, jakie zarzuty mogą być postawione Kozłowskiemu i do czego przyznał się w śledztwie. Kozłowski był stałym gościem Giedroycia, dużo wie i posiadał bardzo rozległe kontakty w Paryżu. Wszystko to niepokoi Giedroycia i skłania go do rozmaitych przypuszczeń. Bierze pod uwagę możliwość, że Kozłowski mógł być naszym agentem.
30 września
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Jakkolwiek podjęcie przeze mnie działalności przerzutowej po przyjeździe do Paryża ze Spitsbergenu [jesienią 1968] i formy tej działalności były zbieżne z formami omówionymi przez [Krzysztofa] Szymborskiego z [Jerzym] Giedroyciem, to jednak ja działalność tę podjąłem nie wiedząc i nie będąc poinformowany, że sprawy te omawiali Szymborski z Giedroyciem. Z inicjatywą przerzutu wydawnictw „Kultury” przez Czechosłowację wystąpiłem sam po styczniowym nielegalnym pobycie w Polsce, bowiem uznałem, że jest to jedyna droga przerzutowa przez Czechosłowację, skąd nielegalnie przeszedłem do Polski, pomysł zaś przerzucenia wydawnictw „Kultury” dla jej kolportowania w kraju podjąłem także sam w czasie rozmowy z Maciejem Włodkiem w Krakowie.
18 października
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Akt oskarżenia stwierdza, że Jerzy Giedroyc, redaktor „Kultury”, działa w imieniu obcej organizacji, nie precyzując jednak, o jaką organizację chodzi. [...] Sądzę, że akt oskarżenia uważa za ową obcą organizację sam Instytut Literacki, Jerzego Giedroycia i jego dwoje współpracowników — małżonków Hertzów, ewentualnie korespondentów „Kultury”. Zdaje się, że nazwanie zespołu pracowników „Kultury” obcą organizacją wynika z faktu, że prokurator przyjął tezę zawartą w opinii [biegłego] Janusza Kolczyńskiego, a z opinii tej wynika, jakoby istniały jakieś powiązania między Instytutem Literackim a jakimiś znowu bliżej nie sprecyzowanymi organizacjami amerykańskimi. Chciałem tu kategorycznie stwierdzić, że [...] „Kultura” jest tym, za co się sama przedstawia, to znaczy polskim, niezależnym ośrodkiem emigracyjnym, bez jakichkolwiek powiązań z jakimkolwiek obcym państwem. [...]
[...] Uważam, że to, co robiłem, nie stanowiło przestępstwa, a co więcej, uważam, że to, co robiłem, nie miało charakteru szkodliwego. [...] Po pierwsze, to było opublikowanie paru artykułów, po drugie, to było przewiezienie do Polski szeregu książek, po trzecie, to było zredagowanie i powielenie „Biuletynu Niecenzurowanego”. [...]
To byłoby wszystko. To byłaby cała moja działalność, jak powiedziałem, która obracała się wyłącznie w sferze wymiany poglądów. Dlatego też wahałbym się przed określeniem mojej działalności słowami „działalność polityczna”.
Warszawa, 9 lutego
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedoycia, „Karta” nr 40, 2004.
Szymborski zgłosił się do niego [Giedroycia] wówczas [we wrześniu 1968] z głową pełną różnych pomysłów: wydawać nielegalną gazetkę, opracować publikacje na temat wydarzeń marcowych. Nie wie jednak, jak to robić. Od czego zacząć. Przychodzi po poradę do Giedroycia. Ten, wykorzystując jego chęć działania, proponuje mu współpracę. [...] Byłoby jednak błędem twierdzić, że Szymborski zjawił się w Paryżu jako swoistego rodzaju niewiniątko, które dopiero tam wciągnięto na grzeszną drogę. Jest niewątpliwe — i sam oskarżony Szymborski to przyznał — że chciał wówczas kontynuować swą nielegalną działalność, jak to określił, opozycyjną.
[...] Szymborski nie zawiódł pokładanych w nim nadziei. Ludzie, którzy się do niego w kraju zgłaszali po materiały przeznaczone dla „Kultury” paryskiej, nigdy nie odchodzili z pustymi rękami.
19 lutego
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedoycia, „Karta” nr 40, 2004.
[...] mam prawo postawić tezę, że jeżeli chodzi o działalność oskarżonego Kozłowskiego, tego nieprzejednanego opozycjonisty w stosunku do polityki prowadzonej przez PZPR i przez władze państwowe na odcinku modelu socjalizmu, że jego działalność — śmiem twierdzić — nie miała nic wspólnego z działalnością Giedroycia. [...] Wszak jest chyba bezspornym i to wynika z materiału dowodowego, że Kozłowski zmierzał do zupełnie innych celów, a Giedroyc do zupełnie innych. [...] Giedroyc jest kilkadziesiąt lat poza krajem. Jest to człowiek, którego świadomość społeczna jest zupełnie inaczej uwarunkowana, człowiek, który w tej chwili w zasadzie nie rozumie procesów zachodzących w kraju. Jest to człowiek, który dlatego, że nie rozumie — nienawidzi [...] dlatego właśnie [nazwałbym go] jakimś tragicznym starcem z Maisons-Laffitte. Tak mnie się przedstawia ten Giedroyc. On nie jest dla mnie żadnym demonem, on jest za mały, żeby być demonem.
[...]
Oskarżony Kozłowski [...] odcierpiał winy owego tragicznego starca z Maisons-Laffitte, odcierpiał winy tych wszystkich, którzy w glorii i w sławie wykładają czy w Kanadzie, czy w Izraelu, wszystko jedno gdzie, i kroczą w aureoli męczenników. [...]
19 lutego
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Od strony dowodowej proces był przygotowany dobrze. Zebrany w śledztwie bogaty materiał dowodowy (śledztwo prowadzili oficerowie Biura Śledczego MSW pod nadzorem Prokuratury Warszawskiej) został na rozprawie w pełni potwierdzony. Wypowiedzi polemiczne niektórych oskarżonych i obrońców nie dotyczyły faktów, tylko ich oceny.
Zespół sądzący (sędzia Sądu Wojewódzkiego R[yszard] Bodecki i dwóch ławników) był dobrze przygotowany i prowadził rozprawę z zachowaniem wszelkich wymogów prawa do swobodnego wypowiadania się stron, a jednocześnie bez przewlekłości i odbiegania od meritum sprawy (nie licząc niedziel i jednego dnia przerwy rozprawa trwała 12 dni, czasokres ten, przy tego rodzaju procesie, należy uznać za krótki). Przewodniczący zadawał oskarżonym i świadkom dużo pytań, którymi trafnie wydobywał istotne dla sprawy okoliczności.
Obsługa prasowa procesu również była dobrze zorganizowana. Publikacje o procesie w radio i prasie krajowej były rzeczowe, spokojne, wydobywające najistotniejsze treści demaskujące wrogą Polsce i socjalizmowi działalność oskarżonych oraz paryskiej „Kultury” i [Jerzego] Giedroycia. Zainteresowanie tymi publikacjami było duże, notowano sporo wypowiedzi w różnych środowiskach, że publikacji powinno być więcej i bardziej obszernych. [...]
W procesie niniejszym nie można mówić o działaniu przypadkowym czy bez rozeznania politycznego sprawców. Wszyscy oskarżeni to ludzie inteligentni, dojrzali, o ukształtowanych poglądach politycznych i społecznych, poza osk[arżoną] [Marią] Tworkowską zaangażowani od dłuższego czasu w walkę polityczną z władzą ludową. Ich cele i wola działania pokrywały się z działalnością paryskiej „Kultury” i jej redaktora Giedroycia. Dlatego też ich współdziałanie w szkodzeniu interesom politycznym PRL było łatwe w sensie stosunku psychicznego, a jeśli nie było owocne zgodnie z założeniami inspiratorów, to w każdym razie nie ich w tym zasługa, a więc wina wszystkich oskarżonych nie budzi żadnych wątpliwości.
25 lutego
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Moje curriculum Vita [curriculum vitae - od red.], dość szczegółowe, załączam do listu oddzielnie. Już po napisaniu życiorysu, gdy tak przyjrzałem się samemu sobie, znów ogarnęła mnie fala pesymizmu i druga, z pretensjami – do siebie, do całego świata, do historii.
Że też to wszystko musiało się akurat mnie przytrafić! Z taką „autobiografią” przyjąć kogoś do pracy, do jakiegoś np. „radia”, na to trzeba sporo odwagi… I ja to rozumiem, usprawiedliwiam, tylko że… no właśnie, mojej sprawy to nie rozwiązuje. Sądzę wszelako, iż posiadam pewną wiedzę, określone umiejętności, które mogłyby być spożytkowane z korzyścią nie tylko dla niżej podpisanego. Nie chwaląc się, Panie Redaktorze, aktualnie niewielu ludzi z Polski posiada taką znajomość realiów i problemów, nie tylko polskich, lecz bloku sow[ieckiego] jak autor tych nieskromnych słów. Oczywiście, przepadam za dziennikarką, publicystyką, pociąga mnie ona przez swoje, przepraszam, „zaangażowanie”. Ale z takim życiorysem? Bez ukończenia wyższych studiów? Bez znajomości angielskiego czy francuskiego? Ileż tych barier!
Pewnie, z pocałowaniem ręki wszedłbym do jakiegoś „radia”, gdyby chcieli mnie tłumaczyć, jeśli pragnęliby pomóc mi stanąć na nogi w takim czy innym języku. Czy zechcą? Niby dlaczego? Roztkliwiam się nad sobą… Więc jeśli nie „radio”, może być cokolwiek, bylebym mógł możliwie szybko zebrać jak najwięcej pieniędzy, a dlaczego zaraz wyjaśnię.
Jak Panu wiadomo, przyjechałem tutaj 4 XII 1968 roku wraz z żoną (Polką…) i 3 dzieci obecnie w wieku: 19, 17 i 15 lat – po bokach synowie, w środku córka. Z różnych powodów nie możemy się dostosować: klimat, problem żony, sytuacja materialna – wystarczy jak na jedną rodzinę i na to, żeby jeszcze raz próbować dalej wędrówki. Nie mogę wszak „w ciemno” ruszać z całą rodziną, już raz to uczyniłem. Pragnę więc najpierw wyjechać samemu, przygotować grunt, zarobić trochę pieniędzy w celu sprowadzenia rodziny. Ku mojej satysfakcji i na „nieszczęście” rodziny, nie wzbogaciłem się na Polsce Ludowej. M.in. dlatego, ponieważ w moich konkretnych warunkach wzbogacenie się było możliwe tylko przy pomocy reżymu, a to oznaczało uzależnienie się od reżymu. Nie „zgrywam się” na bohatera (zresztą to tylko do Pana wiadomości), ale to fakt przecież, że wielu moich kolegów z „Polityki”, cieszących się opinią tzw. porządnych, utkwiło na dobre w mniejszych lub większych bagienkach właśnie za sprawą owej materialnej zależności, już mają co stracić… Wyjechaliśmy z Polski jako „golce”, zadłużeni, tutaj zaś długi jeszcze bardziej urosły! Z tych to przyczyn zamierzam ruszyć najpierw samemu, dlatego też tak bardzo mi zależy na szybkim zgromadzeniu małego kapitaliku, a w świetle tych planów wydaje mi się, że NRF stwarza po temu najlepsze możliwości: łatwiej o pracę, o prawo pobytu. A czekać z wielu względów nie chcę, nie mogę (żona choruje od tego fatalnego klimatu), planuję więc wyrwać się do Europy możliwie szybko, jeśli mi się uda – nawet we wrześniu.
12 sierpnia
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
Teraz przystąpię do sprawy najważniejszej i najtrudniejszej, to jest do ostatnich wydarzeń w Polsce. Mamy – przynajmniej ja mam – dotąd wiadomości fragmentaryczne i nie mam jeszcze jasnego obrazu sytuacji. Przypuszczam, że w ciągu najbliższych paru dni będziemy musieli swoje stanowisko sprecyzować, tym bardziej że muszę w najbliższych dniach zamknąć podwójny zeszyt „Kultury”, tj. styczeń-luty. […] Niezależnie od tego wydaje mi się konieczne przystąpienie do akcji o charakterze raczej propagandowym, która miałaby na celu danie krajowi poczucie, że nie jest całkowicie izolowany. Widziałbym tu następujące akcje:
1.Zarządzenie we wszystkich polskich kościołach na Zachodzie nabożeństw żałobnych za ofiary ostatnich wypadków, połączone z odpowiednimi kazaniami, w których byłby położony nacisk na problematykę socjalną i robotniczą. […]
2.Wydaje mi się celowym, by jak najszybciej stworzyć fundusz pomocy dla wdów i sierot. Żeby znowu odebrać temu charakter polityczny, sądzę, że powinien to zorganizować Kongres Polonii Amerykańskiej […]. Nie idzie tutaj o wysokość sumy, jaką się tą drogą zbierze – choć w Polsce każde 1000 dolarów ma inną wartość niż na Zachodzie, ale znowu najważniejsze jest stworzenie wrażenia u tych ludzi, że ktoś o nich myśli i chce się nimi opiekować.
Paryż, 18 grudnia
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
Jednym z najbardziej niepokojących przejawów w życiu Polaków jest straszliwy upadek umiejętności myślenia politycznego – ba, rozumienia tego, co się dzieje. Jest to, rzecz jasna, skutek nienormalności naszego życia politycznego, trwającej niemal bez przerwy przynajmniej od 1939 roku. Od tego czasu dostęp do faktów jest dla przeciętnego Polaka wybitnie utrudniony. Ze wszystkich stron podają mu gotowe selekcje [...], a ze względu na potężne naciski ekonomiczne, polityczne i moralne, jakim bez przerwy podlega, sam skłonny jest kierować się we własnym wyborze i interpretacji raczej swoimi potrzebami, cierpieniami, życzeniami i obawami niż chęcią zrozumienia tego, co się dzieje. [...] Myślenie magiczne zastępuje próby analizy. [...]
Intelektualiści powinni korzystać z możliwości „naprawy Rzeczpospolitej”, jak pisze Kisiel, po prostu starając się rozepchać granice cenzuralności i robiąc swoją konkretną robotę na konkretnych odcinkach – bez wielkiego szumu. Szum dodałby im aureoli, którą notabene lubią, ale władze skłoniłby do reakcji negatywnej (jeżeli nie od razu, to za parę miesięcy). Manifesty rozległyby się po świecie – ale co z tego, świat się lubi pogapić, a w krytycznej sytuacji i tak guzik pomoże.
Davis (Kalifornia), 2 kwietnia
PPN. 1976 – 1981. Język niepodległości, wybór i oprac. Łukasz Bertram, Warszawa 2012.
Dziękuję za list z 8-go, który dziś otrzymałem. Rozminął się z moim. „Mężowie zaufania” ograniczają się głównie do przysyłania tekstów PPN do mnie, z tym że Kołakowski załatwiał „Tydzień Polski”. Ostatni tekst dostałem od Teresy [Dzieduszyckiej]. W zasadzie otrzymany tekst przesyłam do FE [RWE] (jeśli tego nie zrobił Kołakowski), do [Andrzeja] Ehrenkreutza w Chicago, który je powiela i rozsyła do prasy amer[ykańskiej] i polonijnej, do Kanady („Związkowiec”, „Głos Polski”), Australii („Wiadomości Polskie”, drugie pismo „Tygodnik Polski” jest pismem parszywym) i Argentyny. Teksty PPN są niezmiernie szeroko przedrukowywane przez prasę polonijną na wszystkich kontynentach, poza tym są przedrukowywane i omawiane przez prasę ukraińską i litewską. I to wszystko mimo akcji endeków i tut[ejszego] „Narodowca”, że PPN jest fałszywką emigracyjną robioną przez senatorów. Ma się rozumieć, mogę załatwiać „Tydzień” podczas nieobecności Kołak[owskiego], choć jak Pan się mógł zorientować, moje stosunki z polskim Londynem są złe.
Jeśli idzie o technikę: bardzo proszę o teksty bardziej wyraźne i nie na tych bibułkach, z których nie można robić fotokopii. Wolałbym, by w miarę możności unikać Włoch, tj. Gustawa, bo poczta włoska jest zupełnie straszna — ekspres potrafi iść dwa tygodnie. W Paryżu byłaby chyba najlepsza Teresa, z którą jak się orientuję, jest Pan wnajlepszych stosunkach. [...]
Bardzo czekam dalszych tekstów PPN, ale liczę również na to, że jeden z obiecanych artykułów dostanę do 1–4 sierpnia.
To co w tej chwili wydaje mi się ważne, to kampania w sprawie FE, z którą jest źle. Ponieważ Amerykanie bardzo się liczą z opiniami kraju, byłoby dobrze, by sprawa programów FE (jakie powinny być i co jest niedobrego obecnie) była tematem specjalnego opracowania i specjalnego tekstu PPN. To może mieć duże znaczenie i pomóc między innymi Brzez[ińskiemu], który rozumie, że jest źle, ale ma się rozumieć, musi mieć „podpórkę”.
O innych sprawach, mam nadzieję, że będę miał okazję z Panem rozmawiać. Idzie mi o sprawy „sąsiedzkie”, tj. Ukraińcy, Litwini, Białorusini, Czesi, Słowacy (osobno), nie mówiąc już o Węgrach, których Polacy kochają nie mając pojęcia o nich. Trzeba pamiętać, że te wszystkie narody mają szalone kompleksy niższości i każdy głos polski niezmiernie się liczy. Tak samo byłoby sprawą wielkiej wagi przepracowanie stosunków polsko-niemieckich. Tu terror endecki, wspierany przez propagandę PRL, jest niezmiernie szkodliwy. [...]
16 lipca
Zdzisław Najder, Wypowiedzenie niepodległości, „Karta” nr 39/2003.
W zasadzie otrzymane teksty przesyłam do FE [Wolnej Europy] (jeśli tego nie zrobił Kołakowski), do Ehrenktreutza w Chicago, który je powiela i rozsyła do prasy amerykańskiej i polonijnej, do Kanady („Związkowiec”, „Głos Polski”),
Australii („Wiadomości Polskie”, drugie pismo – „Tygodnik Polski” – jest pismem parszywym) i Argentyny. Teksty PPN-u są niezmiernie szeroko przedrukowywane przez prasę polonijną na wszystkich kontynentach, poza tym są
przedrukowywane i omawiane przez prasę ukraińską i litewską. I to wszystko mimo akcji endeków i tutejszego „Narodowca”, że PPN jest fałszywką emigracyjną robioną przez sanatorów.
Maisons-Lafftte, 16 lipca
PPN. 1976–1981. Język niepodległości, wybór i oprac. Łukasz Bertram, Warszawa 2012.
Korzystam z pobytu za granicą, żeby poinformować Pana o bieżącej sytuacji w PPN-ie. W naszych pracach mieliśmy dość długą przerwę, która wynikła głównie z konieczności przeorganizowania tzw. bazy technicznej. Kiedy cztery dni temu wyjeżdżałem z Warszawy, trudności te były już przezwyciężone i mam nadzieję, że najbliższe tygodnie przyniosą szereg naszych publikacji. [...]
Będą to: kolejny esej „Chochoła” o sowietyzacji, tekst zespołów problemowych o antysemityzmie polskim, tekst zbiorowy (4 głosy) o „granicach posłuszeństwa”, czyli o problemie kolaboracji, sylwetka Rataja (następne sylwetki to Perl, Fieldorf, Okulicki) i obszerne opracowanie zagadnień gospodarki materiałem ludzkim w PRL.
W przygotowaniu są także tematy jak „Kościół i państwo po wyborze papieża”, [...] „Daszyński”, „Piłsudski”, „szkolnictwo” oraz „Rosja i Polska”.
Nowy Jork, 12 lutego
PPN. 1976–1981. Język niepodległości, wybór i oprac. Łukasz Bertram, Warszawa 2012.
Giedroyc oprócz utrzymywania stałych kontaktów z KSS „KOR” jest najbardziej powiązany z PPN. Zakonspirowanie PPN daje mu bowiem gwarancje utrzymania się nawet wówczas, gdyby polityka władz wobec „opozycji” uległa zmianie, a także przy likwidacji otwartych form działalności.
[...]
Członkami PPN w Polsce są:
– J[erzy] Jedlicki, Żyd, historyk PAN (posiada brata w Tel Awiwie, autor książki Chamy i Żydy),
– W. Bartoszewski – literat, publicysta,
– Z. Najder – literat,
– oraz prawdopodobnie prof. A[leksander] Gieysztor.
Warszawa, 5 lipca
PPN. 1976–1981. Język niepodległości, wybór i oprac. Łukasz Bertram, Warszawa 2012.
Powstała jakaś aureola świętości wokół opozycji w Polsce i dzięki tej aureoli wszystko uchodzi, byle było opozycyjne. Jakaś święta zgoda stanowisk absolutnie nie do pogodzenia – i tradycji nie do pogodzenia. [...] Naród, wartości narodowe, „wybicie się na niepodległość”, przedmurze chrześcijaństwa etc. jeden wiodą kontredans.
1 sierpnia
Czesłąw Miłosz, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1963, Warszawa 2008, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Tutaj po strajkach wytwarza się bardzo ciekawa sytuacja. [...] Dla robotników i w ogóle dla wszystkich to wspaniała lekcja poglądowa, z której zapewne zostaną wyciągnięte wnioski. Wnioski jeszcze bardziej ograniczające możność manewru władz. Jednocześnie wszakże przekonaliśmy się raz jeszcze, że tzw. opozycja nie stanowi żadnej siły sprawczej, może tylko informować i w razie potrzeby upominać się o prawa. Coraz wyraźniej przenosi się ona do ogona wydarzeń.
Obawiam się też, że postępować będzie istniejący już rozziew nastrojów między środowiskami profesjonalnymi a całością – tą aktywną – społeczeństwa. W najbliższym czasie podejmiemy próbę zbiorowej analizy tej sytuacji i wyciągnięcia wniosków praktycznie. Sądzę, że dotychczasowe formy działania dały już wszystko, co dać mogły – a teraz sprzyjają „otorbieniu” tzw. opozycji.
Warszawa, 23 lipca
PPN. 1976–1981. Język niepodległości, wybór i oprac. Łukasz Bertram, Warszawa 2012.
5 grudnia 1980 do Sztokholmu przybył Czesław Miłosz. Tego samego popołudnia ukazał się „Der Spiegel” ze zdjęciem ogromnego sowieckiego czołgu z czerwoną gwiazdą, rozjeżdżającego Polskę. W ten sposób „Der Spiegel” antycypował wydarzenia, które, jak sądzono, będą miały miejsce najbliższej nocy.
Czesław Miłosz wśród kamer, mikrofonów i reflektorów został zasypany pytaniami o aktualną sytuację Polski. Uchylał się od odpowiedzi, powtarzając, że nie jest komentatorem politycznym, tylko poetą, który przybył do Sztokholmu po odbiór literackiej Nagrody Nobla. Później, podczas uroczystości noblowskich, wyraził swoje polityczne stanowisko, nosząc znaczek „Solidarności” w klapie marynarki.
Na uroczystość wręczenia Nagrody Nobla przyjechało kilka ważnych osób z kraju, między innymi Mirosław Chojecki, Grzegorz Boguta, Stefan Kisielewski. Zaprosił ich Miłosz, ale zapomniał uprzedzić o tym organizatorów, którzy nie zarezerwowali miejsc w hotelach. W tej sytuacji część gości Miłosza zamieszkała u nas, a część jak Jerzy Giedroyc, pani Zofia Herzowa i Stefan Kisielewski w Grand Hotelu. Miłosz nie pomyślał też, żeby ich zaprosić na główne przyjęcie z królem po ceremonii wręczenia nagród. W związku z tym bardzo zacne towarzystwo: Jerzy Giedroyć, Zofia Herz, Kisielewski i my przyjęliśmy zaproszenie wydawcy Miłosza w Sztokholmie, Adama Bromberga, na kolację do eleganckiej restauracji, w tym samym czasie, kiedy odbywało się przyjęcie w ratuszu sztokholmskim.
5 grudnia
Katarzyna Puchalska, Droga przez Bałtyk, Relacja Jakuba Święcickiego nagrana przez Katarzynę Puchalską w kwietniu 2005, „Karta” nr 47/2005.
Dostając setki listów z Polski, obcując z Polakami w Paryżu czy w Ann Arbor, czuję, że włosy zaczynają mi stawać na głowie. Listy z Polski, szczególnie te od młodzieży (m.in. prośba o pozwolenie nazwania drużyny harcerskiej imieniem Czesława Miłosza – stąd wniosek, że wkrótce będą drużyny harcerskie im. Witolda Gombrowicza), świadczą o wielkiej i zasadniczej przemianie, jaka się w Polsce odbywa, a która polega na tym, że Polska staje się tym, czym w swojej esencji zawsze była, to jest jednym wielkim organizmem narodowym, w którym Naród jest na ołtarzu, z Matką Boską jako bóstwem pomocniczym w służbie Narodu. Tak to oto i wyszło na triumf Dmowskiego.
[...]
Naprawdę nie nadaję się do roli promotora polskiego nacjonalizmu, a na to się kroi, tym, co piszą do mnie listy i zbierają moje autografy, do głowy nie przychodzi, że ktoś może być czymś innym niż Polak-katolik. Ten nieszczęsny naród, doszczętnie i podwójnie upupiony, przez nacjonalistyczno-komunistyczną szkołę w stylu Moczara i przez opór wobec tej szkoły w domu i w kościele [...].
Zastanawiam się, co mam zrobić. Niewątpliwie musimy być w kontakcie i wymieniać zdania na ten temat, jeżeli to, co Ty reprezentujesz i co przez wiele lat reprezentowała „Kultura”, tę i n n ą P o l s k ę, nie ma być zaprzepaszczone. Bo przecie Naród z wielkiej litery pochłonie i przyswoi wszystko, ceniąc „Kulturę” za obronę wartości narodowych, ale nie wspominając ani słowem o jej prawdziwym stanowisku, kochając Miłosza jako wieszcza i przybierając go, co ciągle się odbywa, w biało-czerwone szarfy etc.
15 stycznia
Co Giedroyc radził Miłoszowi, „Gazeta Wyborcza” z 14 września 2005, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Na spotkaniu Wałęsy z Polakami [...] zauważyłem w pierwszym rzędzie Jerzego Giedroycia i Zofię Hertzową. Nieco z boku, a więc bardziej dostępny, siedział Gustaw Herling-Grudziński, z którym od razu mogłem się przywitać. Powiedziałem mu, że Geremek wyraził nadzieję, że i on sam, i Wałęsa będą mogli poznać redaktora „Kultury”, która wówczas krytykowała dość ostro zarówno przewodniczącego „S”, jak i stanowisko „S”. [...] Sprowadzenie Wałęsy z podium na zatłoczoną salę okazało się niemożliwe, zresztą nie godziła się na to obstawa. Wróciłem więc do pana Jerzego, wyjaśniłem mu sytuację i zapytałem, czy zgodzi się sam podejść. „Ależ naturalnie”. Wałęsa powitał go z entuzjazmem, powiedział „Wychowałem się na Was, dziękuję” – ale potem [...] wypomniał dwukrotnie, że „ostatnio na niego najeżdżają i nie dają mu szans”. Pan Jerzy milczał, uśmiechając się uprzejmie.
Paryż, 11 grudnia
Zdzisław Najder, Jaka Polska. Co i komu doradzałem, Kraków 1993.
11 grudnia na spotkaniu Wałęsy z Polakami, zorganizowanym przez nieocenionych pallotynów, zauważyłem w pierwszym rzędzie Jerzego Giedroycia i Zofię Hertzową. Nieco z boku, a więc bardziej dostępny, siedział Gustaw Herling-Grudziński, z którym od razu mogłem się przywitać. Powiedziałem mu, że Geremek wyraził nadzieję, że i on sam, i Wałęsa będą mogli poznać redaktora „Kultury”, która wówczas krytykowała dość ostro zarówno przewodniczącego „S”, jak i stanowisko „S” przy Okrągłym Stole. Pod koniec spotkania przepchaliśmy się z Geremkiem przez gęsty tłum i przedstawiłem go Giedroyciowi — z którym sam nie rozmawiałem już od paru lat. Giedroyc, bardzo uprzejmy, przedstawił następnie Geremka Hertzowej. Herling gdzieś się zapodział.
Sprowadzenie Wałęsy z podium na zatłoczoną salę okazało się niemożliwe, zresztą nie godziła się na to obstawa. Wróciłem więc do pana Jerzego, wyjaśniłem mu sytuację i zapytałem, czy zgodzi się sam podejść. „Ależ naturalnie”. Wałęsa powitał go z entuzjazmem, powiedział „wychowałem się na was, dziękuję” — ale potem, mimo interwencji Geremka, przypominającego o zasługach „Kultury” i o mikrofonach, wypomniał dwukrotnie, że „ostatnio na niego najeżdżają i nie dają mu szans”. Pan Jerzy milczał, uśmiechając się uprzejmie. Kiedy już odchodziliśmy, w towarzystwie wzruszonego Yves Montanda, który twierdził, że tego wieczora wszystko rozumie po polsku, zobaczyłem na skraju podium Józefa Czapskiego. Złapałem Wałęsę za ramię i pociągnąłem w kierunku Józia. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu — wiedział, kto to jest, uścisnął go i wycałował, co przy wielkiej różnicy wzrostu było nie lada wyczynem. Podczas tej operacji Józio o mało nie spadł z podium. Dziękował mi potem ze łzami w oczach za „zaszczyt i przyjemność”, którą mu sprawiłem.
Paryż, 11 grudnia
Zdzisław Najder, Co i komu doradzałem, Warszawa 1993.
Jestem szczęśliwy, że żyję dostatecznie długo, żeby być świadkiem stopniowego przezwyciężania historycznych sporów pomiędzy suwerennymi państwami naszej części Europy, Polską i Litwą, Polską i Ukrainą. Chciałbym tutaj poruszyć kilka spraw dla mnie bynajmniej nie teoretycznych, ponieważ dotyczą one moich korzeni, człowieka urodzonego w powiecie kiejdańskim oraz mieszkającego w swoich latach szkolnych i uniwersyteckich w Wilnie.
[...]
Myśląc o Wilnie, widzę podobieństwo jego dzisiejszej pozycji do pozycji takich miast, jak Gdańsk czy Wrocław. Polacy, ich nowi mieszkańcy, dość długo byli skłonni usuwać pod próg świadomości niemiecką przeszłość tych miast, w architekturze, w historii, w zabytkach kultury. Zwrot, który niedawno nastąpił, znalazł już wyraz w polskiej literaturze. Tamtejsi autorzy powieści, opowiadań i wierszy szukając swoich korzeni, natrafiają na dzieje swoich rodzin, przesiedlonych ze wschodu, ale także pokazują, jak niemieckie tło wpływało na ich rodziny i ich samych. Zapewne podobna tendencja pojawi się wśród Litwinów osiedlonych w Wilnie, gdzie architektura i historia świadczą o sile polskiego wpływu.
Nie należy jednak zapominać, że Wilno było w ciągu wieków miastem pogranicza, w którym Bizancjum, czyli prawosławie, spotykało się z Rzymem, czyli katolicyzmem. Średniowieczne Wilno przed tym, nim zaczęto w nim budować gotyckie kościoły, było miastem prawosławnych kupców i licznych drewnianych cerkwi, które później wszystkie się spaliły.
[...]
Ludziom, którzy w XX wieku starali się łagodzić konflikty etniczne, należy się nasz podziw i szacunek, bo wiemy, ile istnień ludzkich padło ofiarą nienawiści pomiędzy narodami. Dlatego [...] składam hołd ich działalności w Wilnie, tym bardziej że dzisiaj znowu odżywają teorie o diabelskich spiskach rzekomo działających w Europie.
Jesteśmy teraz świadkami zwycięstwa linii „Kultury” i wpływ idei Jerzego Giedroycia na politykę zagraniczną Polski jest powszechnie znany. Jestem dumny z tego, że przez wiele lat byłem bliskim współpracownikiem „Kultury” i że ona to była moim wydawcą. Chcę tutaj przypomnieć, że wizja Europy środkowo-wschodniej wolnych i równych państw, jaką miał Jerzy Giedroyc, tak bardzo wybiegała w przyszłość, że była niemal niemożliwie prorocza. W niej, z opóźnieniem, znalazły częściową przynajmniej odpowiedź pytania stawiane niegdyś w Wilnie. Cieszę się, że tak wiele potrafił zdziałać mój przyjaciel, wielki człowiek litewskiego pochodzenia i o starym litewskim nazwisku.
ok. 5 lipca
Ogromnie ucieszyłem się, słysząc o tym, że Nobel trafił do rąk Grassa. To wspaniały pisarz, uprawiający tzw. literaturę małych ojczyzn, bardzo mi bliską. Chyba trudno o bardziej trafny wybór. Grass w pełni zasłużył na tę nagrodę. I nie wymaga to chyba szerszego komentowania.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Olbrzymie są zasługi i ogromne było znaczenie Jerzego Giedroycia dla historii, kultury i świadomości polskiej po wojnie. Ale trzeba sobie zdawać sprawę, że chodzi w istocie o świadomość bardzo niewielkich grup inteligencji, bo przecież nikt inny nie czytał „Kultury” ani „Zeszytów Historycznych”. Jednak znaczenie świadomości tych właśnie grup trudno przecenić.
Największą zasługą polityka Jerzego Giedroycia była dalekowzroczność. Zaplanować rozumną politykę polską wobec Litwy, Ukrainy, Białorusi, Rosji, Niemiec w latach, gdy politycy na całym globie nie umieli jeszcze sobie wyobrazić świata bez ZSRR, to było coś naprawdę nadzwyczajnego!
W sprawach kultury polskiej za czasów PRL nastawienie się na współpracę z niezależnymi pisarzami w kraju zamiast potępiania w czambuł i odwracania się od wszystkich jako niedotykalnych – to kiedyś też był niezwykły pomysł.
Ostatnio takim pomysłem Jerzego Giedroycia stało się porozumienie w Polsce zamiast wiecznego podstawiania sobie nogi i skakania do oczu jako świętej zasady systemu politycznego. Jednak Giedroycia przeważnie chwalono, ale nikt Go nie słuchał.
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Jerzy Giedroyc był jednym z członków tego wspaniałego Klubu Wielkich Polskich Starców końca XX wieku; klubu mędrców, którzy wiedzą, co wiedzą, i mają szeroką perspektywę, jaką daje starość, a zarazem trzeźwym okiem patrzą na współczesność i przyszłość. Publicystyka Giedroycia i „Kultury” była zwrócona właśnie w przyszłość. To takie smutne, ale... Cóż, biologia nie liczy się z kosztami społecznymi.
Czytelnikiem „Kultury” byłem mniej więcej od połowy lat 50. Gdy w czasach PRL-u zdarzało mi się wyjeżdżać na Zachód, zawsze zaczynałem od lektury zaległych numerów „Kultury”. To było ważne, ciekawe, prawdziwe.
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Jerzy Giedroyc stworzył nie tylko pismo, ale właściwie jednoosobową instytucję. Wokół niego działało wielu ludzi, ale to on decydował o tym, co ukaże się w druku. Był surowym krytykiem stosunków w Polsce i działalności politycznej na emigracji. Uważał podobnie jak Piłsudski, że Polakom można, a nawet trzeba, powiedzieć bardzo nieprzyjemne rzeczy i że nie obrażają się, jeśli mają przekonanie, że krytyka bierze za punkt wyjścia interes Polski. Miał pewną wizję Polski, która nie zawsze zgadzała się z moją, ale miał wielu zwolenników, zwłaszcza wśród opozycji demokratycznej i dysydentów. Propagował to, co się w końcu stało - powstały niepodległe kraje na wschód od Polski. Wierzył też, że w ZSRR najwięcej zależy od osoby I sekretarza KPZR, co też faktycznie się potwierdziło. Jerzy Giedroyc przygotowywał Polaków do współpracy z ich sąsiadami na Wschodzie. Jest to nadal trudna sprawa, wymagająca wielu wysiłków i dobrej woli, ale musimy poprowadzić taką politykę, by mieć w nich przyjaciół, a nie wrogów. Na razie ich charakter wciąż określa przeszłość.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Był człowiekiem wręcz niesłychanie zasłużonym dla naszej kultury i polityki. Był zawsze bezprzykładnie odważny, dzielny w przeciwstawianiu się stereotypom, w piętnowaniu naszej głupoty i przesądów. Jerzy Giedroyc był tym, który mówił od początku, że nie możemy domagać się Kresów Wschodnich; bez względu na to, jak bardzo było to przykre dla ludzi, którzy pochodzą z Wilna i Lwowa, trzeba to przyjąć jako rzecz nieodwracalną. To naraziło go na wielkie oburzenie, zwłaszcza polskiej emigracji.
Giedroyc widział perspektywę jakiegoś porozumienia się z naszymi wschodnimi sąsiadami. To była dla Niego zawsze jedna z podstawowych spraw polskiego życia.
To On wziął pod swoje skrzydła Miłosza, gdy Miłosz był wyklinany przez całą emigrację, Gombrowicza, który był właściwie tej emigracji nieznany.
Nie wahał się krytykować od samego początku „Solidarności”, tej „Solidarności”, z którą wtedy wszyscy się identyfikowaliśmy, oczywiście nie dzisiejszej. Wymagał rzeczy, których nikt inny nie wymagał.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Śmierć Giedroycia [14 września] jest wielką stratą dla polityki i dla literatury. Był wielką postacią polityczną, ale dzięki niemu powstała też ta mała tratwa, której mogli się uczepić rozbitkowie w literaturze jak Gombrowicz czy ja. „Kultura” była niesamowitym, nieprawdopodobnym przedsięwzięciem. Nie ma w annałach ruchu wydawnicznego miesięcznika, który by działał od 1947 roku do dziś, i to miesięcznika wydawanego na emigracji. Ten upór w ciągłości wydawania powodował rozmaite legendy, które w PRL-u szerzył UB. Bo jeżeli takie pismo mogło się ukazywać, to oczywiście z jakichś potężnych zasiłków amerykańskich. Faktem jest, że gdyby zbadać finanse „Kultury”, to okazałoby się, że to jest nieprawdopodobny wysiłek i inteligencja jednego człowieka, a nie żadne przedsięwzięcie międzynarodowe. Dom „Kultury”, który wyobrażano sobie jako ogromną fortecę zatrudniającą dziesiątki czy setki ludzi, był kupiony z darów kilkorga zamożnych ludzi. Legendy krążące w PRL przejaskrawiały potęgę tej instytucji. Była to mała impreza emigracyjna, której skutki okazały się nieproporcjonalne do minimalnych środków. Nikt wtedy, kiedy „Kultura” powstała, nie wierzył w możliwość zmiany układu politycznego w Europie i w rozpad imperium sowieckiego. Giedroyc był jedynym chyba człowiekiem, który w to wierzył. I okazało się, że miał rację. Ale wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu.
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Wiadomość o śmierci Jerzego Giedroycia [14 września] wstrząsnęła mną głęboko, choć w jego późnym wieku nie jest czymś nieoczekiwanym. W moim przekonaniu odszedł najbardziej zasłużony działacz emigracji żołnierskiej, a może nawet więcej – jedna z czołowych postaci historycznych ubiegłego wieku.
Mówiłem już nieraz, że przez 55 lat jego "Kultura" była latarnią morską, która rzucała z oddali, spod Paryża, światło na Polskę pogrążoną w mroku. Tytan pracy, wulkan wyrzucający z siebie nieustannie setki inicjatyw i pomysłów, bardzo często kontrowersyjnych. Przez pół wieku szliśmy obaj dwoma zupełnie niezależnymi torami biegnącymi w tym samym kierunku. Ileż razy spieraliśmy się ze sobą, gniewaliśmy się na siebie. Ileż razy zgrzytałem zębami po przeczytaniu jakiegoś ataku „„Kultury” na Wolną Europę. A jednak od początku do końca nie było między nami antagonizmów. W ciągu pół wieku wymieniliśmy między sobą ponad 700 listów, ostatni faks – w ubiegłym tygodniu.
Odszedł ostatni obywatel Rzeczypospolitej Obojga Narodów, Polak i Litwin w mickiewiczowskim tego słowa znaczeniu, a raczej Rzeczypospolitej złączonej wspólną przeszłością Polaków, Litwinów, Ukraińców i Białorusinów.
Tylko człowiek, który dożywa bardzo późnego wieku, potrafi zrozumieć uczucie rosnącej samotności, gdy coraz częściej odchodzą jeden po drugim ludzie jego pokolenia. W ciągu ostatnich kilku miesięcy: Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, a teraz Jerzy Giedroyc.
Przeżyliśmy wspólnie zarówno wielki polski dramat dwudziestego stulecia, jak i odzyskanie niepodległości i demokrację.
Umarł Giedroyc, ale powstanie wiele prac poświęconych jego dorobkowi i będzie można powiedzieć o Nim, że żyje nadal po śmierci.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Dopiero teraz, gdy Go już nie ma, można powiedzieć to, czego nie wypadało powiedzieć, póki żył, by nie wyglądało to na pochlebstwo: Jerzy Giedroyc był w XX wieku najwybitniejszym – obok Józefa Piłsudskiego – polskim mężem stanu. Był nim, chociaż od 1939 roku nie sprawował funkcji publicznych i działał wyłącznie na własną odpowiedzialność. Ale podobnie było po powstaniu listopadowym z księciem Adamem Czartoryskim, którego portret wisiał w gabinecie Redaktora, dyskretnie, w kącie nad kaloryferem.
Polityk pozbawiony własnego państwa ma do dyspozycji tylko słowo. Giedroyc wierzył w potęgę słowa i walczył słowem przez pół wieku o Polskę niepodległą i demokratyczną, a gdy ta wojna została wygrana, walczył słowem o nadanie polityce polskiej właściwego, Jego zdaniem, kierunku. I zdołał wielokrotnie wywrzeć wpływ na bieg wydarzeń, gdyż miał własną wizję Polski, która pozwalała Mu nie tracić z oczu celów, jakie uważał za najważniejsze, dostosowując zarazem środki do zmiennych okoliczności.
Jak nikt inny był Giedroyc ucieleśnieniem ciągłości polskiej historii w wieku XX. Uosabiał więź z Polską międzywojenną, z tym, co było najlepszego w jej polityce i jej kulturze. Uosabiał, co więcej, więź z całą tradycją polską sięgającą korzeniami głęboko w wiek XIX. A zarazem z zadziwiającą niekiedy przenikliwością widział problemy, jakie niesie wiek XXI.
Wychowanek romantyków, Giedroyc wierzył w siłę woli i triumf ducha nad ciałem. Wierzył w to tak mocno, że zdawało się, iż odniesie triumf nad chorobą i starością. Umarł. Rola, jaką odgrywał na polskiej scenie politycznej, pozostaje bez obsady. Ale dla mnie, obok Giedroycia, postaci historycznej, był Redaktor, z którym miałem zaszczyt pracować ponad 20 lat i który stał się częścią mego życia osobistego - jednym z najbliższych. Nikt Go nie zastąpi.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Nie wiem, gdzie bylibyśmy dzisiaj jako naród, gdyby nie Jerzy Giedroyc. Gdy w kraju panował socrealizm, Giedroyc wydawał Miłosza, Gombrowicza i wielu innych, którzy w kraju byli wyklęci, a przez emigrację bojkotowani. Uratował łódkę polskiej kultury w czasach straszliwych burz i sztormów. Chyba nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę.
To właśnie Giedroyc w czasach zimnej wojny kładł podwaliny pod III Rzeczpospolitą. Gdy obserwowałem niedawno konferencję w Wilnie, na której spotkali się prezydenci z krajów Europy Środkowo-Wschodniej, myślałem sobie, że ci prezydenci weszli na „szlak Giedroycia” – szlak solidarności między naszymi narodami.
Giedroyc był człowiekiem wiecznie zbuntowanym przeciwko Polsce, stale gderającym - dokuczającym jej za to, że nie spełniła jego ideału. A równocześnie dał swoją pracą dowód niezwykłych cnót obywatelskich i całe życie poświęcił Polsce – tak bardzo, że nie zostawił sobie najmniejszego nawet marginesu dla życia osobistego. Jego patriotyzm łączył polską rację stanu z racją stanu litewską, ukraińską, białoruską. Był jak gdyby obywatelem I Rzeczypospolitej i ten swój unikatowy patriotyzm przeniósł z I Rzeczypospolitej do III.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Wprawiłam go w zakłopotanie, kiedy po raz pierwszy stanęłam na palcach i pocałowałam go w policzek. Kilkanaście lat temu był wysoki, codziennie punkt 17 chodził do pobliskiego kiosku po gazety, a dzień zaczynał i kończył od otwierania i zamykania okiennic.
Peszyło go, gdy spadała mu na podłogę raz książka, raz papierosy, raz zapalniczka, a ja natychmiast je podnosiłam. Chciał je podnosić sam.
Mówił, patrząc prosto w oczy, że jest nieśmiały. Większość zdań rozpoczynał od słów: „Ma się rozumieć”. Był samotnikiem, który nigdy nie był sam.
Zaskoczyłam go, kiedy włożyłam mundur wojskowy pani Zofii Hertzowej sprzed 45 lat i nagle stanęłam w jego gabinecie. – Zosi – poznał od razu i uśmiechnął się. Naprawdę, a nie jak zwykle, przez wykrzywienie ust.
Kochał sikorki, stadami przylatujące do niego na śniadanie w zimie, i białego koguta, który niespodziewanie zjawił się w ogrodzie, a po latach zniknął.
Pytałam go, dlaczego rozstał się z żoną, jedną z najpiękniejszych kobiet w przedwojennej Warszawie, i dlaczego nie miał dzieci. Odpowiadał, że tak widocznie musiało być, że życie osobiste mu się nie udało.
W jego sypialni zawsze paliła się lampka oświetlająca ikonę z Matką Boską Ostrobramską, na ścianie gabinetu wisiało stare zdjęcie Józefa Piłsudskiego, na biurku stały portrety Juliusza Mieroszewskiego i psa Piotrusia, a obok leżała nieużywana popielniczka. Jest na niej napis: „Nie dawaj rad, bo mylić się umiem sam”.
Często był z nas, przyjeżdżających z Polski, bardzo niezadowolony. Przepraszam, Panie Jerzy.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Nie będę mówił o rzeczach oczywistych, o fenomenalnych zasługach Jerzego Giedroycia dla kultury polskiej, bo to nie wymaga już prawie komentarza. Nie będę też mówił o Jego fenomenalnej pracowitości, o której mniej się pamięta, a przecież był to człowiek, który pracował bez chwili przerwy. Powiem o tym, co wydaje mi się szczególnie ważne: razem z Witoldem Gombrowiczem Giedroyc przyczynił się do nowej definicji polskości.
To, co Gombrowicz osiągał przez polemikę, przez satyrę i drwinę, Giedroyc uzyskiwał przez reżyserię polityczną, przez wprowadzenie nurtu trzeźwego, antylondyńskiego, przez sprzeciw wobec naturalnego polskiego kombatanctwa, przez krytykę zrozumiałych nawet pretensji politycznych i terytorialnych.
Korespondencję Giedroycia z Gombrowiczem czyta się jak listy dwóch architektów polskości. Ale to, co u Gombrowicza było swadą i grymasem, u Giedroycia pozostawało genialną reżyserią. Był wielkim reżyserem i chociaż nie wszystkie Jego wskazania były wcielane w życie, to w tej roli spełniał się najdoskonalej.
Był politykiem gabinetowym, który odniósł ogromny sukces. Jako człowiek był nieśmiały, nieprzystępny, małomówny, pamiętający, ale nie pamiętliwy, wydający polecenia, znający setki nazwisk polskich, ukraińskich, litewskich, białoruskich. Był elegancki elegancją prawie XIX-wieczną. Miał swój Hotel Lambert, ale Hotel Lambert, który wygrał.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Nawet ci, którzy w ostatnich latach nie identyfikowali się ze stanowiskiem „Kultury”, czy z poglądami Giedroycia, nie mogą zaprzeczyć, że przez długi czas peerelowskiego zakłamania „Kultura” była dla nas źródłem prawdy i ważnym czynnikiem formacji intelektualnej podkreślającej godność człowieka w systemie, który nie miał miejsca dla godności.
Z szacunkiem chylimy głowę, zwłaszcza w Lublinie, gdzie Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej chciał w najbliższych tygodniach przyznać Jerzemu Giedroyciowi doktorat honoris causa.
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.